piątek, 31 marca 2017

Recenzja pędzli M brush -Mbrush by Maxineczka -Modele -> 07,02,09

Heeeej !
Do recenzji tych pędzli zbierałam się kilka tygodni, ale w końcu przyszedł ten czas by trochę Wam o nich opowiedzieć. Wcale się nie zdziwię jeżeli post wyjdzie dość chaotycznie ale starałam się napisać wszystko co brałam pod uwagę. Tak więc nie będzie to dla was zaskoczeniem kiedy napiszę, że te pędzle robią w naszym kraju furorę, ale dlaczego ?
Już lecę z wyjaśnieniami, ale zacznę od podstawowych spraw.
Pędzle Maxineczki (KLIK) możemy dostać wyłącznie na stronie internetowej mintishop i z tego co mi wiadomo można ostatnio je zakupić z rabatem, jeżeli sklep rzuci jakąś specjalną okazję (np. dzień kobiet) Wcześniej taka opcja była niemożliwa.
Na zamówienie nie czeka się jakoś specjalnie długo, a sama przesyłka jest dobrze zapakowana. Owe pędzelki przychodzą nam w tubie owinięte czarnym papierem i naklejką logo pędzli. 
Do zamówienia Maxi dorzuca wizytówkę z pielęgnacją jej pędzli i autografem.
Sam wygląd i opracowanie to pełen profesjonalizm!

Od lewej 02,09,07
     Ale czy tyle dobrego ?
     Otóż nie!
   W swojej kolekcji posiadam trzy modele pędzla i kupowałam je w osobnym czasie. Najdłużej posiadam pędzelek najmniejszy 07 który zakupiłam niedaleko po premierze. Byłam miło zaskoczona ogólną prezentacją jak i samym pędzelkiem.  Do dnia dzisiejszego nie wypadł mi ani jeden włosek! 


     Byłam tak nim zadowolona, że postanowiłam zakupić kolejny tym razem jakiś przeznaczony do twarzy. Padło na słynną kuleczkę o numerku 02.
    To co mnie spotkało przy otwieraniu tej paczuszki zawiodło mnie i zniechęciło do kolejnych zakupów a przecież miałam w planie kupić jeszcze dwa z pierwszej serii modelów! Powód mojego rozczarowania było zaniedbanie mojej tuby i samego pędzelka. Wcześniej Mbrush był ładnie zapakowany w tubce i wbity w piankę by się nie poobijał przy przewozie, w tym przypadku owej pianki nie było, a pędzelek wewnątrz tuby latał w każdą stronę. Czyżby zaniedbanie ze strony mintishop (KLIK)? Nie wiem, ale napiszę, że to nie wszystko.  Ściągnęłam osłonkę z pędzelka nr 02 przejechałam paluszkiem po włosiu by znów poczuć tą miękkość i co się ukazało na moich spodniach? Kilka włosków wypadło przy dotknięciu. Pomyślałam sobie, że może nie były akurat te dobrze przyklejone i przy pierwszym użytku mogło to się zdarzyć jednak nie, moi drodzy. Przy aplikacji podczas kolejnych użytkowań mogłam zauważyć że wciąż wypadają włoski. A to jeden, a to dwa.  
     Pędzelek numer 02 zamówiłam w listopadzie ubiegłego roku a do dnia dzisiejszego zdarza się że jakiś wyleci. Boję się, że za kilka miesięcy nie zostanie nic.

Zdjęcie w dniu dostawy

Zdjęcie robione w dzień kobiet
      Zawiodłam się na tym modelu jak i na obiecanym profesjonalizmie. Co mi z najwyższej jakości włosia przyjdzie kiedy za niedługo w ogóle tego włosia nie będę miała?
    Wspomnę jeszcze, że używam go do nakładania bronzera. Ocieplam twarz i konturuje jedynie na sucho! Nie powinno tak się dziać, a jednak... Po tym przypadku zrozumiałam, że trzeba zrezygnować z tych pędzli zwłaszcza, że cena nie jest mała. Bałam się ponownie zaryzykować.


     Jednakże kiedy w grudniu Maxi wypuściła kolejną serię z nowymi modelami strasznie napaliłam się na dwa. Mój mąż zachęcił mnie do zakupu, ale kiedy weszły do sklepu zdecydowałam się na jeden, tak więc pędzelek numer 09 przeznaczony do przypudrowania okolic pod oczami wylądował u mnie. 






     Przyznam szczerze, że jeszcze chciałam do eyelinera ale cena jaką narzucił producent 59,90 złotych przywróciła mnie na ziemię. Ja rozumiem, że to najwyższej jakości włosie i trzeba swoje zapłacić ale to już była przesada zwłaszcza, że pędzelek 07 (wspomniany wyżej) który ma dziesięć razy więcej włosia niż ten, kosztował tylko 5 złotych drożej, to za co płacimy w tym przypadku? 
     Mój mąż skwitował tą sytuacje jednym krótkim zdaniem "Ceni się". Mimo, że wciąż potrzebowałam pędzelka do eyelinera zdecydowałam się na zakup Maestro o przekroju 1 i jest genialny a kosztował jedynie 10 złotych.



Jeżeli chodzi o pielęgnację, przeczytałam wizytówkę raz ale zastosowałam się do własnych zasobów czasu. Myję je mydłem bambino (z reszta jak każdy pędzel) nakładam w tym przypadku osłonkę i suszą się do następnego dnia położone na ręczniku, na komodzie z dala od grzejnika. 

Zdjęcie robione zaraz po umyciu przed założeniem osłonek


Zdjęcie robione  następnego dnia zaraz po zdjęciu osłonek

     Produkty ładnie schodzą a włosie nie zostaje w żaden sposób zafarbowane. Faktycznie są milusie. Z pierwszej serii schodzą nam numerki jak i logo ale w drugiej serii tego nie zauważyłam. Logo zostało ponownie zalakierowane co przyznaje nam założycielka pędzli zaś numerek pędzla już nie więc różnie z tym może być. Wspomnę jeszcze, że z pędzelka nr 09 nie wypadł mi jeszcze ani jeden włosek i mam nadzieję że utrzyma się to na zdecydowanie dłuży czas.
     Przy serii 2 zostały też nieco zmienione tuby. Teraz są bardziej wydłużone a w środku  piankę zastąpili zbitą gąbeczką przyklejoną na dnie. Mam nadzieję, że patrząc na zdjęcia będziecie wiedzieli co mam na myśli chociaż ostrością ono nie grzeszy.

07-02-09

Lewa pędzelek nr 07- góra pędzelek nr 04- prawa pędzelek nr 09

Podsumowując: 

     Zgadzam się, że włosie jest najwyższej jakości. Nigdy nie miałam milszego pędzelka. Używanie ich to sama przyjemność. Wizerunek produktu jest zdecydowanie na plus. Widać, że są to luksusowe narzędzia.  Dobrze się z nimi pracuje a przy tym nie trzeba się namęczyć by uzyskać pożądany efekt.

Ps. Nie wiem co się dzieje z produkcją pędzelka nr 07. Nie wiem czy wróci, czy go Maxi wycofała. Wiem tyle, że na stronie nie ma go nawet w brakach, także jeżeli ktoś się na niego napalił, przykro mi.

I to już wszystko na dziś!
 Trochę pochwaliłam, trochę po marudziłam, więc sami zdecydujcie czy na podstawie mojej historii z tymi pędzlami jesteście zachęceni do zakupu. Nie wiem czy jeszcze kiedyś jakiś kupię, może jak ukażą się nowe modele?? Zobaczymy, póki co ja mówię sobie dość. Niech portfel sobie troszeczkę odpocznie. 
Będę wdzięczna jeżeli w komentarzach podzielicie się swoją historią, może tylko ja trafiłam na wyprodukowany bubel?
Do napisania!

piątek, 24 marca 2017

L'oreal Paris Maska z glinką rozświetlającą! Recenzja

Heeej Wam!
      Dziś przychodzę z kolejną recenzją produktu od L'oreal Paris i znowu jest to produkt nietrafiony! Ja mam jakiegoś pecha do tej marki przez co ubolewam widząc zachwyty tych kultowych produktów.
     Od jakiegoś czasu na rynek zostały wypuszczone trzy maski glinkowe. Rozświecająca, wygładzająca i oczyszczająca.
     Przez to że bardzo kocham glinki postanowiłam kupić gotowca i przetestować go na sobie, mimo że zazwyczaj wybieram te do rozrobienia samodzielnie, ale wiadomo, nie jeden ma lenia i woli iść na łatwiznę. W tym przypadku okazało się to dla mnie kompletną klapą
     Zanim jednak wytłumaczę dlaczego, przejdźmy do spraw technicznych i to jakie obietnice złożył nam producent.


Opis produktu:


Wyjątkowa detoksykująco-rozświetlająca maska do twarzy zawierająca w swoje formule 3 mineralne glinki:-kaolin - glinka o wysokiej zawartości krzemianów, która doskonale absorbuje zanieczyszczenia i nadmiar sebum,- montmorylonit - glinka niezwykle bogata w minerały pomaga zredukować niedoskonałości,- ghassoul - glinka o wysokiej zawartości oligoelementów rozjaśniających skórę. Kremowa formuła maski została wzbogacona w węgiel, aby oczyścić skórę z toksyn i przywrócić jej blask. Natychmiast po użyciu skóra jest oczyszczona i pełna blasku.Produkt testowany dermatologicznie.
Cena: 34,99 zł
Pojemność 50 ml /10 aplikacji



A teraz moja opinia:


     Maseczka jest zapakowana w elegancki, ciężki słoiczek z którego nic nie nie wylewa. Szata graficzna wręcz do mnie przemawia i skuszona dobrymi recenzjami jak i dobrą reklamą postanowiłam się skusić. Konsystencja przyjemna, delikatna, wręcz jak prawdziwe błoto, koloru czarnego.
     Niestety... produkty l'oreal mają jakiś składnik w sobie który mnie podrażnia. Tak jak było w przypadku kremu na noc (recenzja TUTAJ KLIK) Tak i w tym przypadku moje policzki piekły niemiłosiernie po niecałej minucie od aplikacji produktu. Na czole jak i na brodzie i nosie spisywała się idealnie. Dobrze oczyszczała i wygładzała zaś na policzkach totalna tragedia. 
Produkt wystarczył mi na 8 bardzo grubych aplikacji, ponieważ chciałam zużyć glinkę jak najszybciej do samego końca. Nie chciałam się z nią dłużej męczyć a szkoda było mi go wyrzucać, nie ważne czy nakładałam grubą czy chudą warstwę zawsze działała tak samo.
     Przez te kilkanaście sekund byłam w stanie zauważyć wygładzenie ale więcej o działaniu nie mogę powiedzieć. Być może jest za silna do mojej cery, albo ciąża źle wpływa na reakcje skóry czego w innych przypadkach nie ma. Używam wciąż regularnie rosyjskich glinek i jestem zachwycona efektami! Tego tutaj nie mogę powiedzieć, bo czas działania nie należy do przyjemnych. Oprócz tego niemiłego efektu maska -jak dla mnie, śmierdzi okropnie. Bardzo wyczuwalny męski perfum co dla wrażliwych może być problemem, ponieważ woń jest bardzo intensywna.
     Szkoda, że nie można jej kupić w saszetkach, jako jednorazowa aplikacja, bo jestem ciekawa czy wszystkie by tak na mnie działały. Może sobie wybrałam nieodpowiednią do mojej cery, ale jakoś ta najbardziej do mnie przemawiała.


     Niestety jeżeli jeszcze patrząc na cenę, rewelacji też nie ma, nawet jeżeli mielibyśmy rozbić cenę na jedną aplikację i tak wychodziłoby 3,50 za sztukę (bez promocji oczywiście) w porównaniu do kultowych masek z ziaji ta po prostu wychodzi drogo.


      Także, jeżeli ktoś nie lubi produktów z L'oreal nie polubi się z tą maseczką. Nie jestem pewna czy jest warta wypróbowania, to już sami oceńcie. Ja na pewno do niej nie wrócę i póki nie wejdą jednorazowe saszetki, po inne nie sięgnę.

Być może którejś z was się ona podoba i tylko ja mam jakieś pretensje do l'oreal, ale robi mi krzywdę i o tym właśnie piszę. Wybór pozostawiam Wam! Pozdrawiam Paaa!


sobota, 18 marca 2017

MAC pro Longwear Concealer! RECENZJA -Douglas ONLINE

Cześć!
Dziś przychodzę  do was z pierwszym wrażeniem zakupów online z perfumerii  Douglas i recenzją korektora Mac pro Longwear.

     Jakiś czas temu można było dopaść produkty na ich stronie z 20 % zniżką, tak zwana "noc zakupów" na cały asortyment co nie zdarza się często. Wiedziałam w jaką markę chce się wbić, ale nie wiedziałam w jaki produkt bo nie oszukujmy się, produkty Maca są drogie i przypadkowa wpadka nie wchodziła w grę.
     W myślach chodził mi podkład STUDIO FIX albo Pro Longwear Foundation, jednak ostatecznie zrezygnowałam, gdyż posiadam całą szufladę podkładów, tych droższych jak i tych tańszych. Później rozważałam kupno kultowego różu jednak cena mnie przerosła jak na produkt tej kategorii.
     Zostały mi już dwie opcje. Szminka czy korektor?? Szminek mam multum chodź nie ukrywam że choruje na odcień Viva Glam z satynowej kolekcji jednakże nigdy nie miałam profesjonalnego korektora więc zdecydowałam się na Pro Longwear Concealer.


     Ale zacznijmy od początku.
     Cała transakcja przeszła bardzo szybko i sprawnie. Wybrałam opcje kurierem za pobraniem do którego doliczane jest tylko 2 złote!
     Mimo takiego małego zamówienia, paczuszka przyszła w kartonowym opakowaniu, solidnie zaklejonym a w środku było mnóstwo ulotek, gratisowych próbek jak i balonik wypełniony powietrzem zapełniający resztę pudełeczka. Ja wybrałam dodatkowo opcję na zapakowanie produktu w prezent, bo chciałam zobaczyć jak to wygląda a skoro było to darmowe to czemu nie ? Dlatego wysłali mi ładne kartonowe pudełeczko na prezent. Na pewno kiedyś się przyda!
     Dobra, przejeździmy do konkretów.


     Opis produktu:
      Lekki korektor w płynie, zapewniający krycie od lekkiego do średniego i komfortowe, naturalnie matowe wykończenie. Doskonale stapiająca się ze skórą formuła utrzymuje się do 15 godzin. Pomaga zatuszować cienie pod oczami i przebarwienia. Opakowany w przezroczystą, szklaną buteleczkę z matową, czarną pompką.
     Cena: 88,00 zł
     Pojemność: 9 ml


     Jak dla mnie korektor ma same plusy i wciąż się zastanawiam dlaczego go wcześniej nie zakupiłam ?
Oczywiście cena nie zachęca zwykłego śmiertelnika ale przy tej zniżce zaryzykowałam.
     Przyznam szczerze że nigdy wcześniej nie posiadałam w swojej kosmetyczce tak drogiego korektora będąc pewna że nie różni się niczym specjalnym od tych drogeryjnych.
     Niestety rożni się i to bardzo.

     Sam produkt jest zapakowany w szklaną buteleczkę z pompką która dozuje jak dla mnie idealną ilość produkt jest bardzo wydajny i dobrze napigmentowany mimo tego że jest lekki. Zakrywa moje cienie pod oczami i utrzymuje się cały dzień. Nie wchodzi w zmarszczki ani się nie waży pod kemem czy bazą. W zasadzie w ogóle się nie waży, nawet na innych obszarach twarzy.
     Przez moje "pysie" policzki ciągle pracują zwłaszcza podczas śmiechu a przez to pod koniec dnia mogłam zauważyć produkty zbierające się nad policzkami które robiły "dodatkowe" zmarszczki.              Przy większych wyjściach nieźle mnie to wkurzało. Nie dość że wyglądało to nieestetycznie to jeszcze mnie postarzało. Ten korektor tego nie robi. Nie zbiera się w zakamarkach i potrafi wytrzymać w naprawdę ciężkich warunkach.
     Nie przesuszył mi okolic pod oczami, chodź słyszałam, że przy dłuższym stosowaniu może to robić. Jeżeli zacznie tak się dziać to zaktualizuję post.
     Uważam że jest idealny na ważne wyjścia i imprezy okolicznościowe. Przeciętnie stosuję go trzy razy w tygodniu. Jest wart swojej ceny zwłaszcza że produkowany jest w pojemności 9 ml gdzie standardowa pojemność korektorów to 5 ml. (Np. true match).
     Fajnie zastyga po aplikacji i co dla mnie najważniejsze to nie oksyduje! Nie ciemnieje ale niestety pachnie alkoholem. Nie przeszkadza mi to jakoś specjalnie ale dla wrażliwców może być to problem.
     Kolor NC 15 Porównałabym do Revlon CS 150 Buff. Odcień dobry dla bladziochów, który powiedziałabym że wchodzi w żółte a nie różowe tony.


Podsumowując
     Jestem zadowolona z zakupu. Mam wrażenie, że wystarczy mi na baaardzo długo. Cieszę się z inwestycji i polecam wypróbować. W pełni zgadzam się z opisem producenta jednakże bardziej powiedziałabym że wysycha na satynę niż czysty mat.

Jeżeli miałyście z nim do czynienia dajcie znać czy nie zmienia konsystencji pod koniec buteleczki bo są też takie przypadki. 
Pozdrawiam i ściskam! Paaaa

wtorek, 14 marca 2017

Lutowe Denko!

Hej Wam!
Nie wierzę jak ten czas mija! Mam wrażenie, że dopiero co był ten projekt a ja znów siedzę nad kolejnym!
Tym razem mam zwiększoną ilość kolorówki, ale z pielęgnacji też coś ubyło. Wydaje mi się, że kolejnym razem denko będzie nieźle skromne. Powoli wykańczałam rozpoczęte produkty których dosłownie miałam cały wór sprzed przeprowadzki. Obecnie powstrzymywałam się przed kupnem nowych kosmetyków na rzecz zużycia starych i jestem zadowolona jak wszystko sprawnie poszło!
A więc babuszki.. TAK! Da się zużyć stare kosmetyki i dopiero później kupić nowe.



No to zaczynamy! Dziś szybko i na temat!



1. Tusz Golden Rose Sexy BLACK - Super szczoteczka, precyzyjna maczuga ale tusz od otwarcia był tak jakby suchy i mimo dodawanego duraline z inglota wciąż pozostawał taki sam. Trzeba było nieźle się namęczyć i nałożyć kilka warstw zanim rzęsy zostały podkreślone. Fajnie jednak spisywał się do dolnych  rzęs gdzie lekko je podkreślał i nie brudził powieki.

2. Tusz Lovely Lash Extension  -Fajny tusz szkoda jednak że trochę za mokry. Odbijał się na górnej powiece ale ładnie rozdzielał rzęsy i dobrze pogrubiał. Na co dzień spisywał się idealnie.


3. Kredka do brwi My secret -Kolor idealny, jednak sam produkt nie nadawał się do niczego. Temperowanie graniczyło z cudem. Wyrzucam ze względu na formułę produktu (ciągle łamania). Jest za miękka i nie da się nią dobrze podkreślić brwi. Od nowości użyłam MOŻE ze dwa razy.

4. Kredka z Golden Rose seria Emily -Bardzo fajny produkt. Kosztuje grosze i jest bardzo wydajny. To była moja jedyna kredka w odcieniu brązowym która posiadała małe, srebrne, brokatowe drobinki które naprawdę fajnie wyglądały na oczach. Zazwyczaj podkreślałam nią linie rzęs. Wyrzucam ze względu na to, że za długo już ją mam. Będzie jakieś trzy lata a data ważności goni...

5. Kredka do brwi Catrice -Omg to jest dosłownie cudo. Cena spoko, kolor idealny, solidna spiralka, nieźle poprawia brwi a nadmiar można z łatwością wyczesać. Jednak nie wrócę do niej nigdy więcej, ponieważ ma jedną dużą wadę. Po użytkowaniu prawie codziennie zaczęły mi wypadać włoski z brwi a czasem nawet podczas aplikacji potrafiłam nią kilka wyrwać nie robiąc tego jakoś specjalnie agresywnie. Z obawy przed utratą wszystkich, odrzucam ten produkt. Gdyby nie to, byłaby stałym mieszkańcem w mojej kosmetyczce.


6. Dwufazowy płyn do demakijażu z Nivea -Ten płyn to jakaś porażka. Nie dość że ta malutka buteleczka kosztuje krocie to jeszcze zostawia tłusty film na twarzy czego wręcz nie znoszę. Jest mało wydajny, nie pachnie jakoś rewelacyjnie ale mimo to radzi sobie z ciężkim makijażem. Niestety nie wrócę nigdy więcej do niego.

7. Bioderma Płyn micelarny do cery tłustej i mieszanej -Na początku byłam sceptycznie do niego nastawiona i dla spróbowania kupiłam małą buteleczkę w okazjonalnej cenie 8 złotych. To jakie wrażenie wywarł na mnie ten produkt jest nie do opisania. Po traumatycznych przejściach z pewnym kremem on ocalił mi skórę. Uspokoił ją i odświeżył. Jestem pewna że kupie większe opakowania i z czasem powstanie pełna recenzja tego produktu, także polecam! Wspomnę jeszcze że delikatnie, ale świeżo pachnie!


8. Marion spray prostujący włosy. -Czy faktycznie prostował włosy tego stwierdzić nie mogę, ponieważ po aplikacji tego produktu zawsze prostowałam włosy prostownicą. Myślę, że całkiem dobrze je chronił i utrzymywał efekt prostych włosów przez cały dzień z czym mam zazwyczaj trudność zwłaszcza w wilgotne dni. Gdybym nie miała kilka innych w kosmetyczce z chęcią bym do niego wróciła.

9. Evree Regenerujący krem do rąk -Posiada same plusy. Wydajny, szybko się wchłania, tani i ładnie pachnie. Dla mnie numer jeden!



10. Kobo transparent loose powder  -Przyjemny produkt. Nie bielił twarzy i wystarczył na bardzo długi czas. Stosowałam pod oczy jak i na całą twarz. Nie zatykał porów, ani nic złego z twarzą mi nie zrobił. Może długo nie matowi cery ale na co dzień był w porządku.



      I na koniec dwie próbki. 
     Pierwszy to płyn micelarny Loreal którego nie polecam. Był taki sobie i na pewno nie sięgnę po niego w pełnowartościowym opakowaniu. Niczym nie różni się od tego z biedronki.
Za to próbka kremu Dr Ireny Eris powaliła mnie z nóg. Mimo że śmierdzi jak ścierki (dosłownie) to daje niesamowity efekt na twarzy. Krem przeznaczony dla cery 70+ z tego co pamiętam, ale po zaledwie jednej próbce mega odżywił twarz. Ładnie ale nie za mocno naciągną skórę, pozostawił ją wygładzoną i miękką. Zastanawiam się nad zakupem pełnego wymiaru by doraźnie aplikować chodź przyznaje, że przeraża mnie ten przedział wiekowy.

 I to już wszystko w tym miesiącu! Nie jest tego dużo jak to zazwyczaj u mnie bywa ale zawsze coś. 
Już się nie mogę doczekać aż uzupełnię kosmetyczkę bo powoli zaczynają się braki zwłaszcza produktach do brwi... a nie ukrywam że mam już kilka rzeczy na oku! 
Pozdrawiam czytelników i zapraszam na mojego Insagrama!
Zachęcam też do komentowania i dzielenia się własną opinią!





czwartek, 9 marca 2017

L'OREAL Nutri-Gold, Olejkowy rytuał, Krem-maska na noc RECENZJA

Cześć!
Jakiś czas temu powstał ogromny szał kosmetykami pielęgnującymi wypuszczoną przez L'oreal a dokładnie serie nutri gold.
Byłam tak zafascynowana całym pomysłem więc skusiłam się na nocne maseczkowanie.
Niestety olejek był wtedy nie dostępny dlatego zakupiłam jedynie wersję na noc. Teraz z upływem czasu i testów ciesze się, że olejku nie było!


Kochani... jestem tak rozczarowana tym produktem, że więcej nie sięgnę po  żadną pielęgnacje z tej firmy. Dlaczego ? Już lecę z wyjaśnieniami, tylko jeszcze przed tym skupmy się na podstawowych sprawach.


Opis produktu
Doświadczeni eksperci L'Oréal Paris, zainspirowani luksusowymi zabiegami w azjatyckich SPA, wykorzystali moc tkwiącą w naturalnych, roślinnych olejkach. Unikalna kombinacja drogocennych składników sprawia, że skóra staje się odżywiona i zregenerowana. Krem-maska likwiduje problem suchej skóry, stanowi barierę chroniącą przed niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi, rozświetla i pobudza zmęczoną cerę.
Cena: 36,99
Pojemność: 50 ml



A teraz moja opinia:
Krem jest zapakowany w solidne, eleganckie opakowanie. Konsystencja produktu niczym masełko -moja ulubiona forma tak nawiasem pisząc. Duży plus za faktyczny stan posiadania owych olejków. Nie zapchał mnie też... ale to wszystko jeżeli chodzi o te dobre strony.


      Ten krem/maska tak śmierdzi zielskiem (wiem, jest tam rozmaryn i olejek lawendy) że aż mnie głowa boli. Zapach jest dla mnie okropny, jednak jest w stanie wywietrzeć kiedy zostawimy słoiczek otwarty na dwie noce, może nie całkowicie, ale zdecydowanie przez pół.
     Jeżeli chodzi o konsystencje, fakt jest super przy pierwszym dotyku i przy nakładaniu jednak po teoretycznym wyschnięciu kiedy kładziemy się do łóżka prosto na poduszkę wszystkie małe włoski, kłaczki i inne niezidentyfikowane rzeczy tego typu przyklejają się do twarzy a kiedy chcemy je ściągnąć krem zaczyna się rolować i schodzi :(
     Nie fajne.... ale to jeszcze nie koniec, bo problemów z tym produktem jest więcej.
    
     Ja nie mam jakiś problemów ze skórą. Nie mam trądziku i rzadko kiedy pojawiają się wypryski. Nie jestem typem wrażliwej skóry jednak po tym kremie będę musiała chyba zmienić zdanie.
     Otóż niecała minutę po aplikacji produktu, skóra na policzkach nieziemsko zaczyna mnie piec. Na początku myślałam, że to może być wina toniku jednak kiedy go odstawiłam nic się nie zmieniło. Policzki, nos i broda pieką i się czerwienią przy każdym użytku a to nie świadczy o niczym dobrym. Na czole ta sytuacja też się zdarza ale dopiero po jakiś 5 minutach z zegarkiem na ręku. Może ma to związek z grubością skóry w tej partii, nie wiem.
     Po pierwszym użytku musiałam lecieć do łazienki zmyć to dziadostwo i przepłukać twarz zimną wodą dla ochłody, bo tak się przestraszyłam tego działania. Teraz stosuję krem jako maskę na twarz tyle ile jestem w stanie wytrzymać, potem ścieram wszystko suchą chusteczką do kompletnego minimum i zostawiam to na noc bez dodatkowych kremów. Zauważyłam że nieco skórę wygładza i robi się po tym miękka ale nie jestem w stanie stosować jej co dziennie. Jestem zawiedziona po całości i już się nie mogę doczekać aż go skończę. Jestem pewna, że więcej po ten produkt nie sięgnę.

     Ps. Przed kupnem radzę sprawdzić skład, oprócz owych olejków ma kilka nieprzyjemnych składników o których wcześniej nie zdawałam sobie sprawy , ponieważ nawet tam nie zaglądałam, ale cóż, człowiek robi się mądrzejszy po szkodzie.



Szukałam nawilżenia jednak w tym kremie nie jestem w stanie go znaleźć i mimo że na czoło całkiem nieźle zadziałał nie jestem w stanie przejść obojętnie przez te rzeczy które mi się w nim nie spodobały. Jestem ciekawa waszej opinii na temat tego konkretnego kremu bo u większości się sprawdza i nie wiem czy tylko ja trafiłam na jakiś bubel.

niedziela, 5 marca 2017

O co tyle szumu?

Hej Wam!

Dziś przychodzę z recenzją produktów na który powstał wielki szał. A ja mimo kupna i dużego zużycia wciąż nie wiem o co tyle szumu. Dlaczego te produkty robią taką furorę w sieci? Jak dla mnie są to przeciętniaki i z pewnością nie wartę swojej ceny!

Na pierwszy rzut wystawiam kultowy podkład z Bourgeois healthy mix 51.


     Blogosfera za nim szleje. Wiele oburzenia można spotkać z ulepszoną formułą. Nie wiem dlaczego. Ja obecnie posiadam podkład w odcieniu 51 czyli najjaśniejszym. I uwierzcie na słowo te które go nie miały. On NIE jest jasny. Nie jestem typowym bladziochem, wchodzę w żółtawe tony i zazwyczaj najjaśniejszy mi się sprawdza, jednak ten odcień dobry jest na mnie tylko i wyłącznie kiedy złapie mnie chodź troszeczkę słońce. Podczas zimy nie jest praktycznie przeze mnie używany. Chyba że dodam białego mixera by go rozjaśnić. 
     Jeżeli chodzi o krycie to jest słabe, mimo że da się je potęgować jednak ja nie lubię tony warstw na twarzy. Ładnie wygląda, nie przesusza i delikatnie pachnie. Niestety nie utrzymuje się cały dzień. Nie jest wart swojej ceny, która nawiasem mówiąc nie jest mała.
     Dla mnie typowy przeciętniak, tyłka mi nie urwał. Zazwyczaj stosuję go na "co dzień". Na wielkie wyjścia zdecydowanie odpada. 

Kolejny hit Internetu, to cienie z Maybelline color tatoo.


     O matko! Gdybym nie kupiła tego na promocji za 13 złotych nieźle bym się wkurzyła. Regularna cena to okolice 25 złotych, zależy gdzie kupimy...
     Produkt porównywalny do Pain Pot z MACa jako zamiennik. Cóż... nie wiem jak zachowuje się ten cień z MACa, ale wiem jak ten tańszy źle potrafi wyglądać na powiece.
      Konsystencja przy pierwszych kilku użyciach była naprawdę fajna. Po jakimś czasie produkt zaczął się wysuszać i bez duraline z Inglota nie jestem w stanie go dobrze zaaplikować, bez plam i przebarwień.
     Zaznaczmy jeszcze że nakładanie palcem daje niesłychanie lepszy efekt niż zbitym pędzlem (który tak na nawiasie specjalnie kupiłam do tego produktu ) Z cieniem trzeba pracować szybko, bo zastyga i się ściera. Czasami wygląda nawet na powiece jakby się zważył co totalnie odpycha mnie od użytkowania.
     Jedynym plusem jakim dostrzegam i z jakiego względu go jeszcze nie wyrzuciłam to na szczęście podbija efekt cieni. Dobrze się przylepiają, zwłaszcza te brokatowe. Kolor wydaje się intensywniejszy, jednak obawiam się, że mogłabym to samo uzyskać tłuściejszym korektorem.

    Dobra zostawmy już tą kolorówkę. Teraz przejdźmy do pielęgnacji i z tej kategorii mam jeden produkt, ale jaki sławny!
 
 Mowa oczywiście o Kremowym żelu Le Petit Marseillais

    
     Zacznijmy może od ceny. Za 400 ml trzeba w regularnej cenie zapłacić około 16 złotych za 250 ml 9 złotych.
     Czym wyróżnia się ten żel oprócz tego, że o marce jest głośno?
     Owszem żel jest bardziej kremowy i czuć to przy aplikacji, ale nie nawilża, nie odświeża, nie jest jakoś specjalnie wydajny. W obronie mogę powiedzieć, że ma intensywny zapach ale to raczej kwestia gustu. Nie mam pojęcia dlaczego ludzie go tak chwalą i dlaczego chcą go mieć. 
    Dla mnie jest to produkt bez którego mogłabym żyć. Kupiłam go raz w promocji, duży plus mały za grosz i wiem, że ostatni raz inwestowałam moje pieniądze w tą markę. Nie powalił mnie tak jak słyszałam z opinii innych. Kolejny przeciętniak nie wart swojej ceny. Ponoć wysusza skórę przy dłuższym zastosowaniu, jednak ja się o tym nie przekonam, bo obecnie kończy go mój mąż.

Na dziś koniec z przeciętniakami. Ogólnie produkty nie są tragiczne, ale sława jaką posiadają według mnie jest mocno przesadzona i każdy z nim ma wady.
Ciekawe czy u Was te produkty się sprawdzają?
Do napisania!

Pozdrawiam!

środa, 1 marca 2017

Glam Shop! Czy warto? GlamShadows, GlamBrush, Pro, GlamPOP...

Hej!
Dziś przychodzę z recenzją wszystkich produktów które zakupiłam dotychczas ze strony internetowej GlamShop! KLIK
Jestem pewna, że wiele dziewczyn wciąż się zastanawia nad kupnem cieni czy pędzli. Dziś mam nadzieję, że wam trochę pomogę, bo jestem w stanie dać wam dość konkretną recenzję. Kilka postów wcześniej pojawił się już wątek o Glamshopie i byłam wtedy świeżynką w tym temacie mimo, że sklep Hani funkcjonował dużo wcześniej przed moimi pierwszymi zakupami.

     Na wstępnie powiem jak bardzo firma się rozwinęła i mimo różnicy czasu między pierwszą a ostatnią paczką jestem w stanie stwierdzić że w międzyczasie został wykonany kawał dobrej roboty.
       Ale od początku:
     Paczka przychodzi dobrze zapakowana i oklejona. W środku produkty są zawinięte w różowy papier i przyklejone nakleją z logo firmy. To takie słodkie. Dziewczyny to lubią i patrzą na takie drobne dodatki. Mi akurat to się spodobało. Widać pełny profesjonalizm.
     W środku znajduje się wizytówka, rachunek i znowu zapakowane kosmetyki. Cienie są owijane folią bąbelkową i taśmą przezroczystą, a pędzel zapakowany jest we własną osłonkę.



     Skoro o pędzlach wspomniałam to ja mam dwa. Jeden T20 -duża miotełka do rozświetlacza, bądź nakładania pudru pod oczami. Od dnia zakupu nie wyleciał mi ani jeden włosek! Niestety, nie jest tak milusi jakbym chciała, ale nie drapie też nie wiadomo jak. Za to pędzel Glambrush Pro 1 który wręcz uwielbiam podpił moje serce już od pierwszego użytku. To jak włosie jest miękkie, jak się nim blenduje i jak dobrze trzyma się w dłoni rekompensuje dość wysoką cenę.
     Nie chcąc się chwalić posiadaniem droższych pędzli, piszę ze świadomością że spokojnie im dorównuje. Według mnie stoi tylko o poziom niżej od Mbrush'ów ale porównywanie go z tym przykładem jest niesprawiedliwe ze względu na ilość włosia no i ceny! Nie mogę powiedzieć, że jest to ich zamiennik ponieważ znacząco się od siebie różną, dlatego nie będę zagłębiać się w ich porównywanie.
       Pędzelek Pro jest solidnie zrobiony, a kształt i ilość włosia jest tu naprawdę przemyślana.
Od początku użytkowania nie wypadł ani jeden włosek. Dobrze się go myje, ładnie się suszy i mimo że czasem nie nałożę osłonki przy suszeniu nie traci swoich kształtów. Włosie też nie zostało zafarbowane przez użytkowane przeze mnie produkty. Z czystym sumieniem polecam ten pędzelek!
     Ps. Można go też zdobyć w promocji, więc czatujcie na takowe!




      Zanim przejdziemy do cieni wspomnę jeszcze o rozświetlaczu! Posiadam w swojej kosmetyczce tylko jeden, ale to ze względu na wielkość. One są okropnie duże, bardzo wydajne i na pewno ten jeden wystarczy mi na wieki.
     Mój odcień to Diva.  
     Ciepła kolorystyka, ładnie się wtapia i pasuje prawie do każdego makijażu. Konsystencja pudrowa można budować błysk co jest dla mnie mega. Wygląda ślicznie na twarzy,a nakładany na mokro w wewnętrzne kąciki robi niezłą furorę. Interesuje mnie jeszcze Celebrytka, ale w kolejny zainwestuje dopiero w późniejszym terminie, kiedy w tym zobaczę jakieś minimalne denko. Wspomnę jeszcze, że długo się utrzymuje i nie ściera się za dnia. Jednak kiedy przytulę się do męża, troszkę produktu na nim zostaje! Tak jakby się odbijał, ale nie schodzi do tego stopnia, że go potem nie widać w ogóle. Jak dla mnie to nic takiego, w takich sytuacja każdy rozświetlacz wymięka.




     Ostatnimi produktami które posiadam, są to cienie. Duochromy, metaliczne, opalizujące, satynowe itd.... Brakuje mi jedynie matowych ale to kwestia czasu :D

    Wielki plus za Polskie nazwy gdzie tak nieprawdę nigdzie nie można znaleźć. Cena przystępna, zwłaszcza, że można kupić w promocji.
Wydajne.
 Różne konsystencje.
Intensywne kolory.
 Nie robią plam.
Dobrze się rozprowadzają na powiece.
Przy odpowiednim pędzelki nie osypują się pod oczami podczas aplikacji.
 Dosłownie WOW! Jestem zakochana i często ich używam! Jak dla mnie są lepsze od INGLOTA ale to już bardziej kwestia indywidualna. Ja na pewno zainwestuje w kolejne sztuki zwłaszcza, że kolory są nie do podrobienia a zamienników podobnych ciężko znaleźć lub w ogóle.

Moje kolorki to:
Rabarbar - Księżyc na marsie - Chiński jedwab - Dominikana - Holo - Różowe złoto

  Osobiście jestem fanką tych cieni i zdania raczej nie zmienię. Wiem, że mają być jeszcze bez talkowe, dla wrażliwych i z jeszcze lepszą jakością chodź nie wiem jak to jest możliwe. Na pewno będę na nie polować, a recenzja pewnie pojawi się już w osobnym poście ponieważ dalej czekamy!


     NIESTETY zdjęcia nie oddają tego jak cienie w rzeczywistości wyglądają.
     Jednak polecam przynajmniej jeden wypróbować i przekonać się o wartościach tych cieni :)
Myślę, że każdy na sobie najlepiej wyrobi opinie o tych produktach! 

     Ps. Dla osób które nie oglądają Hani na Instagramie niech wiedzą że dziewczyna walczy o Paczkomaty! Dzięki temu dzięki temu przesyłka będzie znacznie tańsza niż kurier, co mi osobiście przeszkadza ale jakoś przeżyję.

Jeżeli miałyście styczność z tymi produktami, napiszcie proszę w komentarzach jak wam się sprawdzają! A jeżeli macie jakieś dodatkowe pytania też śmiało piszcie!
Pozdrawiam czytelników!

W żaden sposób nie jestem sponsorowana przez sklep. Produkty kupiłam za własne pieniądze, a opinie wyrobiłam na przestrzeni czasu i licznych testów.