niedziela, 5 marca 2017

O co tyle szumu?

Hej Wam!

Dziś przychodzę z recenzją produktów na który powstał wielki szał. A ja mimo kupna i dużego zużycia wciąż nie wiem o co tyle szumu. Dlaczego te produkty robią taką furorę w sieci? Jak dla mnie są to przeciętniaki i z pewnością nie wartę swojej ceny!

Na pierwszy rzut wystawiam kultowy podkład z Bourgeois healthy mix 51.


     Blogosfera za nim szleje. Wiele oburzenia można spotkać z ulepszoną formułą. Nie wiem dlaczego. Ja obecnie posiadam podkład w odcieniu 51 czyli najjaśniejszym. I uwierzcie na słowo te które go nie miały. On NIE jest jasny. Nie jestem typowym bladziochem, wchodzę w żółtawe tony i zazwyczaj najjaśniejszy mi się sprawdza, jednak ten odcień dobry jest na mnie tylko i wyłącznie kiedy złapie mnie chodź troszeczkę słońce. Podczas zimy nie jest praktycznie przeze mnie używany. Chyba że dodam białego mixera by go rozjaśnić. 
     Jeżeli chodzi o krycie to jest słabe, mimo że da się je potęgować jednak ja nie lubię tony warstw na twarzy. Ładnie wygląda, nie przesusza i delikatnie pachnie. Niestety nie utrzymuje się cały dzień. Nie jest wart swojej ceny, która nawiasem mówiąc nie jest mała.
     Dla mnie typowy przeciętniak, tyłka mi nie urwał. Zazwyczaj stosuję go na "co dzień". Na wielkie wyjścia zdecydowanie odpada. 

Kolejny hit Internetu, to cienie z Maybelline color tatoo.


     O matko! Gdybym nie kupiła tego na promocji za 13 złotych nieźle bym się wkurzyła. Regularna cena to okolice 25 złotych, zależy gdzie kupimy...
     Produkt porównywalny do Pain Pot z MACa jako zamiennik. Cóż... nie wiem jak zachowuje się ten cień z MACa, ale wiem jak ten tańszy źle potrafi wyglądać na powiece.
      Konsystencja przy pierwszych kilku użyciach była naprawdę fajna. Po jakimś czasie produkt zaczął się wysuszać i bez duraline z Inglota nie jestem w stanie go dobrze zaaplikować, bez plam i przebarwień.
     Zaznaczmy jeszcze że nakładanie palcem daje niesłychanie lepszy efekt niż zbitym pędzlem (który tak na nawiasie specjalnie kupiłam do tego produktu ) Z cieniem trzeba pracować szybko, bo zastyga i się ściera. Czasami wygląda nawet na powiece jakby się zważył co totalnie odpycha mnie od użytkowania.
     Jedynym plusem jakim dostrzegam i z jakiego względu go jeszcze nie wyrzuciłam to na szczęście podbija efekt cieni. Dobrze się przylepiają, zwłaszcza te brokatowe. Kolor wydaje się intensywniejszy, jednak obawiam się, że mogłabym to samo uzyskać tłuściejszym korektorem.

    Dobra zostawmy już tą kolorówkę. Teraz przejdźmy do pielęgnacji i z tej kategorii mam jeden produkt, ale jaki sławny!
 
 Mowa oczywiście o Kremowym żelu Le Petit Marseillais

    
     Zacznijmy może od ceny. Za 400 ml trzeba w regularnej cenie zapłacić około 16 złotych za 250 ml 9 złotych.
     Czym wyróżnia się ten żel oprócz tego, że o marce jest głośno?
     Owszem żel jest bardziej kremowy i czuć to przy aplikacji, ale nie nawilża, nie odświeża, nie jest jakoś specjalnie wydajny. W obronie mogę powiedzieć, że ma intensywny zapach ale to raczej kwestia gustu. Nie mam pojęcia dlaczego ludzie go tak chwalą i dlaczego chcą go mieć. 
    Dla mnie jest to produkt bez którego mogłabym żyć. Kupiłam go raz w promocji, duży plus mały za grosz i wiem, że ostatni raz inwestowałam moje pieniądze w tą markę. Nie powalił mnie tak jak słyszałam z opinii innych. Kolejny przeciętniak nie wart swojej ceny. Ponoć wysusza skórę przy dłuższym zastosowaniu, jednak ja się o tym nie przekonam, bo obecnie kończy go mój mąż.

Na dziś koniec z przeciętniakami. Ogólnie produkty nie są tragiczne, ale sława jaką posiadają według mnie jest mocno przesadzona i każdy z nim ma wady.
Ciekawe czy u Was te produkty się sprawdzają?
Do napisania!

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz